Amarykany
Pod koniec XIX i na początku XX wieku “Amarykanami” nazywano ludzi, którzy odważyli się na podróż za wielką wodę w poszukiwaniu godniejszego życia. Było ich wielu i większość znalazła je, ale by tam dotrzeć, niejeden zmuszony był skreślić lub zapomnieć, przynajmniej na pewien okres, dotychczasowe powiązania i miejsca, z którymi był fizycznie i emocjonalnie związany. Młody chłopak żegnał się z ojcem i matką, kawaler z niedoszłą narzeczoną, mąż obejmował żonę i dzieci obiecując, że znów się zobaczą. Kobiety z dziećmi, które jechały śladami mężów i ojców, ze smutkiem spoglądały na sprzedany dobytek i bliskich ludzi.
Każdy, zanim dotarł do USA i odnalazł się w nowych warunkach, przeszedł krótki, ale upokarzający okres swojego życia – podróż za ocean. Chociaż wiele już pisano na temat rejsów oceanicznych i ich niedogodności na przełomie XIX i XX wieku, mało kto zwrócił uwagę na okres poprzedzający wejście na pokład i przeszkody związane z dotarciem do portu. Austriak Martin Pollack, autor zakochany w historii Galicji, zwrócił uwagę na ten temat w publikacji z roku 2011 pt. „Cesarz Ameryki - wielka ucieczka z Galicji”. Wprawdzie górale nie odgrywają tu głównej roli, ale wiadomo, że do Stanów trafiali tymi samymi drogami, co większość mieszkańców najbiedniejszego dystryktu austro-węgieskiego.
W podróż ruszali pieszo lub na furmankach, najczęściej przez Suchą do Oświęcimia lub do Zwardonia, miasteczek w pobliżu niemieckiej granicy, by następnie kontynuować podróż na północ i zaokrętować się w Hamburgu lub Bremenhafen. Droga do Ameryki nie była tylko wejściem i zejściem z pokładu, co sucho stwierdza manifest, czyli lista pasażerów statku. Była to skrupulatnie zaplanowana akcja przedsiębiorców transportowych, tych z Hamburga, tych z Bremy, i tych z bardziej odległych miast portowych jak Hawr, Rotterdam, Antwerpia i Liverpool.
Agenci i agitatorzy
Kto w tych miastach słyszał kiedykolwiek o góralach z Podhala? Kto z nich wiedział, gdzie znajduje się ten region? Odpowiedź jest prosta – na początku nikt, ale przedstawiciele takich towarzystw żeglugi morskich jak HAPAG (Hamburg-Amerikanische Packetfahrt-Actien-Gesellschaft) z siedzibą w Hamburgu lub NDL (Norddeutscher Lloyd) z Bremy nauczyli się szybko geografii. Najpierw zapuszczali się w góry wysłannicy badający teren i organizujący siatkę agitatorów. Rzucali się w oko schludnym ubraniem, bogatym zasobem portfela i nienagannym zachowaniem. Potencjalni emigranci mieli to zdobyć mieszkając i pracując w odległym kraju, który znajduje się po drugiej stronie oceanu i znany jest jako Ameryka. Bardzo mało ludzi miało pojęcie o obcym lądzie i nikt na oczy nie widział oceanu, ale styl, jaki reprezentował agent, pocztówki z „szifami” - nieznanymi bliżej parowcami transatlantyckimi; modlitewniki lub medaliki, które agent bezinteresownie rozdawał, wpłynęły na niejedną decyzję życiową. Prawdopodobnie nie od razu, ale na przeciągu kolejnych kilku lat, dzięki opowieściom o złotej Ameryce i dzięki zwerbowanym przez agenta agitatorom, ledwo wiążący koniec z końcem ludzie rzucali swój dobytek i ruszali do ziemi obiecanej.
Od pierwszego rozbioru Polski Galicja była zapomnianą i zaniedbaną częścią Austro-Węgier i taką miała pozostać. Ani cesarz, ani odpowiedzialni urzędnicy nie ruszyli palcem w kierunku lepszej egzystencji mieszkańców północno-wschodnich dzielnic. Administracja wiedeńska przypominała sobie o tych terenach jedynie w okresach, gdy zbliżały się regularne pobory do wojska, zaś reprezentanci przemysłu i handlu, gdy konieczny był nabywca dla mało atrakcyjnego towaru. Brud, smród, bieda, nędza i prości ludzie napawali Austriaków odrazą, ale urzędujący tu oficjele cesarscy doskonale wiedzieli jak wykorzystać szerzącą się ciemnotę. Bieda dała znać o sobie także na Podhalu, natomiast agenci, którzy coraz częściej gościli wśród górali, obiecywali złote góry z takim przekonaniem, że wreszcie któryś z mieszkańców odważył się na ryzykowny krok. Każda wioska miała swojego pioniera. Był to ktoś młody, ktoś, kto chciał uniknąć poboru albo ktoś starszy, kto po długich przemyśleniach i rozmowach z najbliższymi sprzedał część inwentarza lub nawet gazdówki, by pokryć bilet w nieznane.
Pierwsi agenci i miejscowi agitatorzy pojawili się w Galicji w drugiej połowie XIX wieku i przypuszczać należy, że także wtedy kilku przewinęło się przez Podhale. Prawdopodobnie byli przedstawicielami przewoźnika HAPAG z Hamburga, gdyż Lloyd z Bremy uderzył na Galicję z lekkim poślizgiem. Holendrzy, Anglicy i Włosi działali tu w minimalnym zakresie i nie zagrażali dwóm potentatom z Niemiec. Gdy Lloyd dołączył do gry, konkurencja z HAPAGiem stała się bardzo zażarta i odbijała się przede wszystkim na biednych emigrantach. Najbliższe biura obu północno-niemieckich agencji transatlantyckich można było znaleźć już w Oświęcimiu. Agitatorzy w terenie finansowani byli przez agenta z Oświęcimia i wysokość ich prowizji lub rodzaj prezentu zależały od ilości osób skierowanych do jego biura. Agitator, mimo że odbierał wynagrodzenie od agenta, rozkręcał własny, nielegalny interes wyznaczając prywatną cenę za skierowania do biura w Oświęcimiu. A co dalej działo się ze skierowaniami, czytamy poniżej.
Ostatni grosz z portfela
Podróż z Podhala odbywała się pieszo lub na wozie w kierunku Suchej (Sucha Beskidzka), gdzie można było zająć miejsce w pociągu do Oświęcimia lub Zwardonia, miejscowości położonych na granicy z Niemcami. Można było wybrać, ale nie było to tak oczywiste. Podróżujący w kierunku Suchej łączyli się w małe grupki i już kilkanaście kilometrów od domu dowiadywali się od obsługujących ich furmanów lub nowo poznanych towarzyszy podróży, że skierowania, które uzyskiwali od agitatorów są bezwartościowym świstkiem papieru, który w Oświęcimiu jest nie uznawany. Do domu jednak nie warto było wracać, jedynie ominąć biura agencji szerokim łukiem i nie pozwolić na dalszą agitację przedstawicieli towarzystw żeglugowych, zaś w Hamburgu albo w Bremie samodzielnie kupić bilet na rejs do Ameryki. Furman nie woził nikogo za darmo, a jego poufne informacje też miały swoją cenę. W Suchej, za poradą furmanów, większość podróżujących zajmowała miejsca w pociągu do Zwardonia, jednak tu, sprytni wysłannicy z Oświęcimia i przekupieni przez nich przedstawiciele prawa nakazywali zmienić pociąg grożąc grzywną, aresztem lub deportacją do domu w razie niepodporządkowania się poleceniom służby mundurowej.
Korupcja miejscowych władz i samowola towarzystw żeglugowych przynosiła pierwsze owoce: oporni rzeczywiście trafiali do aresztu albo wysyłani byli w drogę powrotną po nałożeniu kary, a pociąg do Oświęcimia ruszał wypełniony po brzegi, zaś do Zwardonia świecił pustkami. Zmiana na korzyść Zwardonia zaznaczyła się po 1890 roku, kiedy sąd rozpatrujący nielegalne postępowanie agentów HAPAGu i Lloyda z Oświęcimia, siatki agitatorów z Galicji i służb mundurowych zamieszanych w tzw. handel „delikatnym mięsem”, zadecydował o ich losie. W zasadzie rok ten był przełomowy i niedogodności, które do tej pory napotykał każdy emigrant i które opisane są w dalszej części tego artykułu, zostały wówczas uregulowane przez prawo i w miarę respektowane. Nie oznaczało to, że przedstawiciele obu towarzystw całkowicie zrezygnowali z szykan wobec podróżujących. Głupota i nieświadomość prostego ludu była nadal wykorzystywana, jedynie zachowanie agentów stało się mniej agresywne.
Oświęcim, podobnie jak Hamburg i Brema, witał podróżnych przez kolejnych współpracowników towarzystw żeglugi morskiej, tzw. „sznurkowych”, którzy wyrywając sobie wzajemnie emigrantów prowadzili ich do biur HAPAGu lub Lloyda. W trakcie załatwiania formalności dotyczących podróży, agenci obu towarzystw wprawdzie odbierali skierowania, ale nie uwzględniali zaliczki wpłaconej w miejscu zamieszkania podróżnego. Wystawiali natomiast nowy pakiet podróżny, na który składał się bilet kolejowy na północ Niemiec i rejs transatlantycki z wyżywieniem.
Ceny za przejazd przybierały różną wysokość. Podróżny najpierw musiał udowodnić, że posiada odpowiednią sumę pieniędzy i to decydowało w pierwszej linii o wysokości kwoty, którą musiał wpłacić za transport. Następnie urzędnik przechodził do gry o dodatkowe wyłudzenie pieniędzy. „Zabawa” polegała na wykorzystaniu normalnego zegara z budzikiem, który po nakręceniu miał przesyłać wiadomość telegraficzną. Każdy dzwonek oznaczał ponowne koszty za przeprowadzoną „konwersację”. Był telegraf do urzędu emigracyjnego Niemiec o pozwolenie na tranzyt, telegraf do hotelu w mieście portowym z zapytaniem o nocleg, telegraf do centrali towarzystwa żeglugowego o zarezerwowanie miejsca na pokładzie i tym podobne. Najważniejszym stosowanym pod koniec formalności w Oświęcimiu był telegraf zamorski o podwyższonej stawce do „cesarza Ameryki” o zezwolenie na pobyt w USA. Dźwięk budzika wywierał na przyszłych emigrantach takie wrażenie, że tylko nieliczni odmawiali dodatkowych opłat. Nikt przecież w zacofanej Galicji nie miał pojęcia, jak działa prawdziwy telegraf, nikt też nie znał budzika i nie wstawał na jego dźwięk, bo pory dnia wyznaczało słońce, kogut lub dzwon na kościele. Gdy mimo wszystkich prób, urzędnik uznawał wymuszoną sumę za zbyt niską, nakazywał rewizję osobistą, a ta zazwyczaj wyłaniała zaskórniaki znajdujące się np. w butach lub zaszewkach ubrania.
Można było ominąć Oświęcim wysiadając z pociągu kilka kiometrów wcześniej i próbować samodzielnie przebić się przez niemiecką granicę, ale i tu działali agenci lub skorumpowani mundurowi. Część z nich podawała się za przewodników i kasując odpowiednią sumę prowadziła podróżnych prosto w ręce żandarmów lub pograniczników, tak austriacko-węgierskich, jak i przekupionych niemieckich. Tą samą drogą towarzystwa żeglugowe organizowały szmugiel poborowych, a mundurowi przymykali oko na uchylających się przed służbą wojskową. Dobroczynność agentów i służb granicznych w tym przypadku musiała być hojniej wynagradzana.
Za granicą Niemcy w zasadzie nie robili przeszkód w dotarciu do miast portowych, jedynie „sznurkowi” w Hamburgu i Bremie czyhali na emigrantów na dworcach kolejowych i prowadzili ich do sobie znanych noclegowni. Zdarzało się, że agresywni „sznurkowi” wyrywali przyjezdnym bagaże z ręki, by w ten sposób zmusić do pójścia swym tropem. Parowce nie wychodziły w morze codziennie i niejednokrotnie koniecznym było zatrzymać się w mieście na kilka dni. Hotelarze już na wstępie odkładali bagaże podróżnych w depozyt i oddawali je po opłaceniu noclegu. Dodatkowo nakłaniali emigrantów do zakupu naczyń rzekomo koniecznych w czasie rejsu transatlantykiem.
Rejs i ziemia obiecana
Szczęściem bilety opłacone i nabyte w Oświęcimiu uznawane były przez towarzystwa żeglugowe, chociaż na statku emigranci otrzymywali zazwyczaj nieadekwatną obsługę do ceny. Nikt jednak nie sprzeciwiał się poleceniom wydawanym przez załogę. Gromadzono ich na dolnym pokładzie, gdzie przydzielano siennik i koc, miejsca ciasne jedno obok drugiego, z małą ilością urządzeń sanitarnych. Dla wielu podróż w zamkniętym i kołyszącym pomieszczeniu była drogą przez mękę. Zaduch i ciężkie powietrze, smród pocących się ciał, wyziewy, wymiotujący ludzie, płaczące dzieci, mała możliwość ruchu towarzyszyły nieodłącznie podróży. Oczywiście możliwe było wyjście na pokład, ale trud przebicia się do drzwi, strach przed bezkresem oceanu, czy funkcjonowanie machinerii statku przykuły niejednego do swojego miejsca prawie na cały czas trwania rejsu.
Podróż transatlantycka, w zależności od wielkości i rodzaju statku, trwała od 10 do 20 dni, później skróciła się nawet do kilku. Jednak rekordy szybkości na tzw. „błękitnej wstędze” (trasa między ujściem Kanału La Manche i redą u wrót Nowego Jorku) ustanawiały przeważnie lepiej wyposażone parowce angielskie, natomiast niemieckie woziły większą ilość pasażerów. Bilety zobowiązywały towarzystwo żeglugi morskiej do udostępniania miejsca na parowcach przystosowanych do transportu osób. Jednak konkurencja i pazerność przedstawicieli niemieckich towarzystw, połączone z zacofaniem pasażerów, prowadziły nieraz do przewozów na pokładach statków o odmiennym charakterze. Emigranci bywali tłoczeni na statkach transportowych, które udostępniano towarzystwom żeglugowym w ekspresowym tempie; zazwyczaj wracające do USA na pusto lub z małą ilością towaru.
Niedogodności i rozczarowania na drodze do ziemi obiecanej mijały przeważnie z widokiem brzegu amerykańskiego i Statuy Wolności. Mijały, ale na ich miejsce powracały stare doznania jak strach i obawa, te przed opuszczeniem domu. Oto każdy miał stanąć na nowym lądzie i ufać, że mu się powiedzie, nikt jednak nie był świadomy ówczesnej sytuacji na rynku pracy w USA. Powstałe w XIX wieku związki zawodowe, akurat w latach wielkiej emigracji, rozpoczęły ostrą kampanię przeciwko wyzyskowi i warunkom pracy nakłaniając robotników do strajków. Przedsiębiorcy, często nielegalnie, zwalniali strajkujących i przyjmowali na ich miejsce napływającą tanią siłę roboczą, co prowadziło do demonstracji, rewanżu i zemsty na niczego nieświadomych acz chętnych do pracy przybyszach. Zaznaczyć trzeba, że ówczesne demonstracje niczym nie przypominały obecnych. Były to agresywne podjazdy, obławy, łapanki i wojny robotnicze w okolicach fabryk i miejsc zamieszkania łamistrajków. Wiele z nich kończyło się tragediami, o których rodzina na starym lądzie nie miała najmniejszego pojęcia.
Jednak zanim komukolwiek z przybyszy udało się zdobyć pracę, musiał po zejściu na ląd przejść przez odprawę w Nowym Jorku, a po roku 1892 w specjalnie do tego wyznaczonym miejscu – na wyspie Ellis Island. Pasażerowie prowadzeni byli wąskimi przejściami do dużych pomieszczeń, gdzie musieli odczekać na wezwanie. W trakcie przejścia dokonywana była wstępna selekcja mająca na celu rozpoznanie osób chorych i ewentualnie wrogich Ameryce, po czym następowały szczegółowe badania. Oprócz danych osobistych, pasażer zobowiązany był podać cel podróży, miejsce pobytu w USA, ostatni adres zamieszkania, ilość wwożonej waluty, znajomość pisania i czytania, znajomość języka angielskiego itp. Badania lekarskie miały na celu odrzucenie osób ułomnych i chorych. Niektórzy z oznakami choroby morskiej lub innymi mniej groźnymi schorzeniami odstawiani byli na kwarantannę, pozostali z wyraźnymi oznakami ułomności fizycznej lub psychicznej zawracani byli na statek i odsyłani do domu na koszt własny lub towarzystwa żeglugowego . Szczególną uwagę zwracano na samotnie podróżujące młode kobiety, które mogły być łatwym łupem sutenerów i handlarzy ludźmi. Każda z nich musiała znać adres docelowy i wyspę mogła opuścić dopiero po przyjeździe osoby, którą zadeklarowała w czasie przesłuchania.
Po długiej podróży i wielu upokorzeniach oraz akceptacji amerykańskich urzędników, nowa ziemia, obiecywana przez agitatorów, stała wreszcie otworem. Do wielu los się uśmiechnął, wielu zawrócił do domu z pustymi rękoma - szczególnie po 1893 roku, gdy kilkaset amerykańskich banków ogłosiło niewypłacalność, co z kolei pociągnęło za sobą wiele zwolnień z pracy. Równocześnie w tym samym czasie w Europie wybuchła epidemia cholery azjatyckiej, co dla emigrantów stało się następną barierą przed zejściem na ląd amerykański. Wielu zmuszonych było do pozostania na statku lub powrotu przez morze. Druga fala emigracyjna ruszyła z końcem XIX wieku i rok po roku, do I wojny światowej przybierała na sile.
Pionierzy z Koniówki
Poniżej zamieszczam nazwiska kilkunastu śmiałków z Koniówki, którzy odważyli się na podróż do Ameryki. Prawie wszyscy dotarli tam po kryzysie na rynku pracy w USA i po opanowaniu epidemii cholery. Niektórzy mieli już taki rejs za sobą, większość jednak zmierzała tam po raz pierwszy.
- Józef Zięba ur. 30 stycznia 1881, kawaler odbył podróż parowcem Saale z Bremy do Nowego Jorku, gdzie dotarł 24 sierpnia 1899. Zamieszkał w Chicago w stanie Illinois;
- Franciszek Zięba ur. 2 października 1877, kawaler dotarł do Nowego Jorku 8 lutego 1901 płynąc na pokładzie Königin Luise z Bremy. Zamieszkał w Chicago w stanie Illinois;
- Jan Leja, kawaler ur. 18 grudnia 1881 przypłynął 25 maja 1901 parowcem Phoenica z Hamburga do Nowego Jorku. Zamieszkał u brata Jakuba w Uniontown w stanie Pensylwania. Jako żonaty Jan płynął jeszcze dwa razy z Hamburga do Nowego Jorku – w 1912 i 1913 roku. Jego syn Stefan Leja (Karolcyn) ur. w 1911 jest najstarszym mieszkańcem Koniówki i aktualnie ma 101 lat;
- Kunegunda Haberna, panna ur. 2 października 1879 postawiła nogę na nowej ziemi 23 stycznia 1902 roku. Zeszła wówczas z pokładu parowca Weimar, który przybył z Bremy. Zamieszkała u brata Karola w Chicago w stanie Illinois;
- Stanisław Haberny, kawaler lat 24 dotarł do Nowego Jorku 3 marca 1902 parowcem Pisa z Hamburga i zamieszkał u Józefa Szwaca w Pensylwanii. Spis parafialny w Chochołowie nie notuje Stanisława urodzonego w 1878 roku. Mógł to być Józef lub Alojzy Haberny, obaj urodzeni w 1878;
- Michał Bienias, żonaty ur. 15 września 1864 opuścił pokład parowca Main 24 lutego 1903 płynącego z Bremy. Zamieszkał u Józefa Strączka. Michał był już wcześniej w USA w latach 1897-1900;
- Józef Haberny, kawaler ur. 1 lutego 1878 przypłynął do Nowego Jorku 16 kwietnia 1903 parowcem Barbarossa zdążającego z Bremy. Zamieszkał u brata Franciszka w stanie Pensylwania;
- Jędrzej Leja, żonaty ur. 24 listopada 1848 wysiadł z parowca Main 25 listopada 1904. Przypłynął z Bremy i zamieszkał u syna Józefa w Greensburg w stanie Pensylwania;
- Franciszek Haberny, żonaty ur. 27 października 1881 i Andrzej Leja, kawaler ur. 29 października 1879 postawili nogę w Nowym Jorku 11 listopada 1908. Przypłynęli parowcem Kaiser Wilhelm der Grosse z Bremy. Franciszek zamieszkał u znajomego Józefa Blaszyńskiego w Uniontown w stanie Pensylwania, Andrzej u brata Józefa w stanie Ohio;
- Wojciech Haberny, kawaler ur. 5 lutego 1887 dotarł do Nowego Jorku 3 stycznia 1909. Płynął na parowcu Rhein z Bremy. Zamieszkał u szwagra Jana Styrczuli w Chicago w stanie Illinois;
- Jan Klejka ur. 4 czerwca 1881, żonaty opuścił pokład parowca Chemnic z Bremy do Nowego Jorku 25 stycznia 1909 i zatrzymał się u farmera w St. Louis w stanie Missouri;
- Wojciech Zięba, żonaty ur. 13 kwietnia 1870 przypłynął parowcem Vaderland z Antwerpii do Nowego Jorku 30 marca 1909. Zamieszkał w Chicago w stanie Illinois u znajomego Józefa Staszla;
- Jan Zięba, kawaler ur. 7 października 1872 był w Nowym Jorku 11 listopada 1909. Przypłynął parowcem President Grant z Hamburga i zamieszkał u Jana Liski w stanie Pensylwania;
- Jakub Ludwik, kawaler ur. 30 kwietnia 1884 opuścił pokład parowca Pennsylvania 4 listopada 1910. Płynął z Hamburga do Nowego Jorku. Zamieszkał u znajomego Wojciecha Klejki w stanie Pensylwania;
- Maria Chmenia, mężatka ur. 4 lipca 1881 i córka Karolina ur. 4 lutego 1909 spotkały się z mężem i ojcem Janem 23 grudnia 1910. Płynęły parowcem George Washington z Bremy do Nowego Jorku. Obie zamieszkały wraz z Janem w Newcomb w stanie Pensylwania. Karolina w 2009 obchodziła 100 urodziny;
- Jan Planiczka, kawaler ur. 10 lutego 1888 i Andrzej Haberny, kawaler ur. 12 maja 1892 przypłynęli 27 lutego 1912 do Nowego Jorku parowcem Amerika z Hamburga. Jan zamieszkał u brata Józefa w New Salem w stanie Pensylwania, Andrzej u brata Wojciecha w Chicago w stanie Illinois;
- Agnieszka Leja (zd. Obyrtacz? Ur. 23.grudnia 1886), mężatka lat 26 przypłynęła 30 kwietnia 1912 do męża Ferdynanda parowcem Kaiser Wilhelm der Grosse z Bremy do Nowego Jorku. Zamieszkała z mężem w stanie Ohio;
- Anna Haberna, panna ur. 26 maja 1894 płynąc parowcem Kroonland z Antwerpii dotarła do Nowego Jorku 5 lutego 1913. Zamieszkała u brata Karola w Chicago w stanie Illinois.
Bogusław Zięba, Koniówka 24.05.2012
Post Scriptum
Korzystałem z dwóch publikacji dotyczących wielkiej emigracji do ziemi obiecanej:
„Wyspa Klucz” – Małgorzata Szejnert, wyd. Znak, 2009.
„Cesarz Ameryki - wielka ucieczka z Galicji” – Martin Pollack, wyd. Czarne, 2011.